Co byście powiedzieli, gdyby w teatrze w trakcie Jeziora łabędziego ktoś z całych sił krzyczał w słuchawkę swego telefonu? Albo gdyby znajomy poprosił, byście go zwymyślali, a potem opluli, bo to pomoże mu szczęśliwie zaliczyć ważny egzamin? Albo jeśli strażak zapytałby, co dostanie za to, że przystąpi do gaszenia waszego płonącego auta?
W Moskwie to normalka – tak zwany ruski ekstrem. W swoich zabawnych felietonach Boris Reitschuster – niemiecki dziennikarz mieszkający na stałe w Rosji – opowiada o troskach i radościach życia w kraju, gdzie pod dostatkiem jest tylko niedostatku.
Po dwudziestu latach od upadku komunizmu rosyjska codzienność nadal przypomina ekstremalne doświadczenie. Reitschusterowi udało się dopiero po wielu latach przyswoić zasady tamtejszego savoir-vivre’u. Nie pozdrawia już swoich sąsiadów, by nie patrzyli na niego jak na kosmitę. Nie przepuszcza pieszych na ulicy. Nauczył się chronić samochód przed złodziejami za pomocą kurzej krwi, a za założenie eleganckiego szwu w szpitalu zapłacić kilka dolarów ekstra. Krótko mówiąc: Boris Reitschuster przestał być w końcu mięczakiem.
Jest to obowiązkowa lektura dla tych, którzy chcą w Rosji (prze)żyć, a także serdeczny hołd złożony jej wspaniałym mieszkańcom.
Ruski ekstrem ma także pozytywne strony: daje przekonanie – parafrazując Alberta Einsteina – że wszystko jest względne. Igor, mój fotograf i przyjaciel, to prawdziwy kapłan ruskiego ekstremu. Stał się w Moskwie nauczycielem, objaśniającym mi zawiłości nowej rosyjskiej wizji świata. Ruski ekstrem jest wtedy, gdy się mimo wszystko śmiejesz. Przekupni policjanci? Igor uświadomił mnie, że to błogosławieństwo: - Nigdy nie chciałbym żyć w kraju, w którym można stracić prawo jazdy tylko dlatego, że raz przejechało się na czerwonym świetle. U nas kosztuje to jedynie sto rubli (niecałe trzy euro). Bakszysz – oto prawdziwa demokracja!