Inkwizycja w imię króla!Do Kazimierza Wielkiego docierają pogłoski o krwawym rozboju Maćka Borkowica. Król wysyła dwóch śledczych – kasztelana Jurę oraz wojewodę Imrama. Borkowic i jego rębacze przygotowują jednak nową intrygę – chcą zamordować posłów. Misterny plan bierze w łeb za sprawą rannego syna Maćka… Wydarzenia te są zarazem szansą dla Bolecha, któremu zdobycie rycerskiego pasa może pomóc skraść serce pięknej Kaśki.Czy można przetrwać cios toporem w głowę?Czy Jura i Imram przechytrzą morderców?Fragment rozdziału IVKto to? – spytał Pszonka.– A ten, co i Maćkowi nie uląkł się kozłem stanąć, przed chwilą zaś do operacji głowy mojej się zabierał.– Chłop na schwał – rzekł Pszonka. – Przydałby się nam na naszą wyprawę litewską… Ani gromu, ani tuczy10 się nie boi!…Usłyszał te słowa wolnym krokiem odchodzący Bolech. Nie połechtała go pochwała Pszonki, lecz słowa o wojennej wyprawie głęboko w duszę zapadły. Nie tak cicho być musi na świecie, jak sądził. O sąsiedzkich Krzyżakach łatwo było języka zebrać, lecz o Litwie dalekiej, o jej pochodach cichych, napadach nagłych, trudno było cokolwiek wiedzieć na roli pracującemu ludowi. Zbierała się gdzieś burza wojenna, bezechowa jeszcze, bez gromów i błyskawic, lecz dwory rycerskie rozpoznawały już ją po tej ciszy głuchej i w tajemnicy wielkiej wieść o niej szerzyły. W objazd po ziemi poznańskiej z rozkazu królewskiego ruszyli wojewoda Imram i Jura kasztelan; mówią, że niby dla zapoznania się ze sprawami miejscowymi, dla wymiaru sprawiedliwości. Pytają o krzywdy chłopskie, szukając gnębicieli – a przy tej okazji, zajeżdżając do dworów szlacheckich, szepcą na ucho: wojna!… Teraz – zdawało się tak Bolechowi – rozjaśniało mu się coś we łbie. Jaśniejszym mu się wydało i przybycie panów Piotra i Ottona ze stron tak dalekich i to tajemnicze zamieszkanie ich w leśniczówce. Nie rozwiązywał pytania: dlaczego? Zresztą żadnych nie stawiał pytań. Zasłyszane słowa odpowiadały nastrojowi jego duszy. On chciał wojny, chciał w krwawym wirze się jej znaleźć, dokonać jakiegoś czynu rycerskiego, z ust wojewody Imrama posłyszeć słowa pochwały, z rąk królewskich otrzymać pas rycerski i z pierwszym promykiem wiosny, z pierwszym wierzb zakwitnięciem zastukać do ścian Jaroniowej sadyby. Teraz wszystko stosował do pragnień swoich. Gdyby mógł, to powróciłby do leśniczówki i przeprosił tych panów za słowa obrazy, i zaciągnąłby się do służby u nich, i nie zaprzeczyłby dobremu mniemaniu pana Pszonki, że ani gromu ani tuczy się nie boi. Ale teraz na nic wszystko: tam w oczy Maćkowi bryznął, tu obraził przyjaciół jego. Naraziłby się na śmiech… A tego by nie zniósł jak Bóg na niebie – nie iść dalej, przez ziemie Polski przejść, ku litewskiej skierować się granicy, wzrok i słuch wysyłać na zwiady, a może jakiś okrzyk wojenny doleci do uszu jego, błyśnie czapka litewskiego rabusia, a szczęki mieczów wskażą mu stronę boju. Otrząsnął się z dławiącego go smutku i ze zgnębienia dusznego. Wędrówka, jaką z musu przedsięwziął, miała teraz określony swój cel. Szedł w świat, lecz nie w pustkę świata. Bezmyślna włóczęga, która przygniatała umysł Bolecha, powiała ku niemu czynów urokiem, tajemniczością nieznanych a spodziewanych wypadków. Poczuł silniejsze bicie serca i większą rzeźwość członków. Przy pierwszym krzyżu spotkanym na rozdrożu ukląkł i modlił się gorąco.Wyprzedaż magazynowa >>